sobota, 15 lipca 2017

Dzień 11 - Soto del Barco - Soto de Luina

Dzisiaj znowu zimno i wieje.
Justyna z Grzeskiem dotarli do albergue z taką prędkością, że można ich podejrzewać, że pod koszulkami mają znaczki podobne do tych jakie miał Superman... W ich przypadku zamiast litery "S" byłby to znaczek "R" (Renfe)
Tak naprawdę, to Justynie pękł odcisk na stopie(Grzegorz miał w tym całkiem spory udział - ale nie będziemy mu tego wypominać.....), robiąc tym samym ranę, która uniemożliwia chodzenie, stosując więc alkohol (do polewania ran) zasusza ją i ma nadzieję, że uda się jej jutro iść.
Podróż pociągiem i bukowanie miejsca w albergue można określić słowem "Fart" najpierw kupili niewłaściwe bilety(nie z ich winy, nie było w maszynce miejscowości do której zmierzali) ale konduktor chyba stwierdził, że nie ma co im wlepiać mandatów. Później dotarli do albergue i wpisali w księgę pielgrzymów siebie i od razu Martę i Marcina, którzy w tym czasie jeszcze szli. Jak się okazało trochę się zagalopowali i nie powinni wpisywać nikogo, kto nie dotarł jeszcze na miejsce, ale i tym razem udało się jakoś obejść tutejsze zasady i dostali 4 wejściówki do albergue.


Jedząc śniadanie, na placyku obok kościoła, podszedł do Justyny kot( no dobra Justyna troszkę go wołała) okazał się być bardzo przyjacielski , milusiński i... głodny. Marcinowi smierdziała szynka, którą kupił na śniadanie(trochę taka "Hiszpańska Krakowska") ale kotu zapach nie przeszkadzał, Grzeskowi i Justynie też nie :)
Marta i Marcin doszli zmęczeni i z dyskomforyem w kolanach, kostkach, stopach i plecach (Marcina uwierała cudowna taśma MacGyvera)





Odcinek choć dzisiaj bardzo krótki, okazał się bardzo męczący. Najpierw szli w dół potem w górę, w dół, w górę, w dół,w górę, w dół, w górę, w dół, potem bardzo po kamulcach w górę, a potem po mega błocie, mega w dół.


Po drodze zatrzymali się, żeby podziwiać ocean, widok był na tyle piękny, że Marta zapomniała, że chwilę przed, potrzebowała iść w krzaki, jednak w przyrodzie nic nie ginie i po godzinie organizm przypomniał o swoich potrzebach :-) do pięknego widoku niewątpliwie ogromnym plusem była knajpa w której mogli rozkoszować się kawusią.
Obecnie Marta się kąpie i długo nie wraca, co jest w pełni zrozumiałe, bo kąpiel po męczącej wędrówce jest baaardzo przyjemna.
Grześ modli się przed albergue i dziękuję Bogu za promienie słońca i za to, że może naładować telefon ładowarką solarną...


Jemy obiad. Marta z Justyną zamowily sałatkę, kelner powiedział że są w niej pomidory sałata, cebula po czym machnął ręką jakby miało tam być więcej warzyw. Okazało się, że machnięcie ręką było tylko tikiem nerwowym bo w sałatce, nie było nic więcej.  Chlopaki zamowili soczewice - calkiem smaczna breja. Jak grochowka.




Zrobiliśmy zakupy, kupiliśmy jedzenie na jutro (jutro niedziela) jednak nasza czujność się wzmaga :) w skład zaukupów wszedł arbuz, wzięlismy go sposobem :)



Ps. Pozdrowienia dla naszej grupki z ICE  :) Gandalf jest z nami! :D

1 komentarz: